JAK SFOTOGRAFOWAŁEM ŚLADY YETI


     Zima 1974/1975. Himalaje, lodowiec Khumbu, 5500 metrów nad poziomem morza, baza główna polskiej wyprawy na czwarty szczyt świata, Lhotse (8511m). Siedzimy w namiotach odcięci od cywilizacji, uwięzieni przez wielodniowe załamanie pogody, opady śniegu, zamiecie. Wreszcie robi się ładnie. Kierownik wyprawy, Andrzej Zawada, poleca mi "eskortować" filmowców przez lodowiec Icefall do obozu I, położonego 600 metrów wyżej, na skraju Kotła Zachodniego pod Everestem. W połowie drogi, może nieco niżej, Jurek Surdel zauważa na dalekim planie sznureczek jakby-ludzkich śladów, odciśniętych w świeżym śniegu, w miejscu, do którego z absolutną pewnością nie mógł po opadach dotrzeć żaden niezauważony przez nas człowiek. Gestykulując czekanem, z trudem zniechęcam filmowców do pójścia w tamtą stronę, co zaprzepaściłoby szansę dotarcia za dnia do naszego celu. Wkrótce okazuje się, że moje wysiłki poszły na marne: nasza trasa krzyżuje się z tajemniczym tropem. Filmowcy są zachwyceni, nie ma mowy o pójściu dalej. Staszek Latałło filmuje, Jurek Surdel twierdzi, że będą to pierwsze kolorowe zdjęcia śladów yeti, jakie udało się kiedykolwiek zrobić. O znalezisku zawiadamiam przez radio Andrzeja Zawadę i czekając na dalszy rozwój sytuacji sam obserwuję trop. Ślady są już dość mocno zniszczone przez świecące od rana słońce. Wynajduję najlepiej zachowany, ukryty przez większość dnia w cieniu i robię zdjęcie. Ujęty w tym samym kadrze czekan pozwoli później ocenić rozmiary śladu.
     Trop miejscami rozdwaja się. Najwidoczniej zostawiły go dwa osobniki. Różniły się wyraźnie wielkością stopy, a więc pewnie i wzrostem. Ślad poprowadzony jest bardzo logicznie, bezpiecznie omija szczeliny lodowcowe, miejsca strome trawersuje przodem do stoku. Gdybym miał iść w tym samym kierunku, wybrałbym taką właśnie trasę i poruszałbym się dokładnie tak samo.
     Pod wieczór przychodzi z bazy Chotare Sherpa, oficer łącznikowy wyprawy, zdobywca Everestu i doświadczony himalaista. Ogląda dokładnie ślady i rzeczowo stwierdza: yeti. Nie widzi w znalezisku żadnej sensacji, uważa je za coś zupełnie normalnego.
     Na polecenie kierownika wyprawy próbujemy iść za śladami, ale nie znajdujemy niczego. W górze trop kończy się w obrywach seraków pod przełęczą Lho-La, gdzie latem zginęło siedmiu uczestników wyprawy francuskiej, w dole znika tam, gdzie już nie ma warstwy świeżo spadłego śniegu.
     Teraz zaczynam rozumieć niezwykłe zachowanie naszego psa Rusky, starego wygi wyprawowego, który zaprzyjaźnił się z nami i mieszkał w moim "radiowym" namiocie. Nocą poprzedzającą pierwszy dzień pogody był bardzo niespokojny, wystraszony, cicho warczał i tulił się do ludzi. Może wyczuł rzadkiego gościa?
     Od tej pory minęło już ponad trzydzieści lat. W tym czasie byłem na wielu jeszcze wyprawach, ale niczego takiego nigdy więcej nie spotkałem. I można by o całej sprawie zapomnieć, zwątpić w istnienie człowieka śniegu, ale przecież zostały zdjęcia. Ktoś te ślady musiał zrobić!

12 stycznia 2006.

Bogdan Jankowski         




fot. B. Jankowski