Zygmunt Andrzej Heinrich, rocznik 1937, absolwent Gimnazjum w Żywcu z roku 1955. zasłynął jako wybitny himalaista w skali
światowej. Wraz z Andrzejem Zawadą przyczynia się do upowszechnienia i świetności himalaizmu zimowego. W roku 1971 wraz z
Zawadą i Janem Stryczyńskim stanęli na wierzchołku dziewiczej góry Kunyang Chhish w Karakorum (7852m). W 1974r, zimą, znowu
razem z Zawadą, przekraczają wysokość 8 tysięcy metrów na Lhotse (8501m) w Himalajach. Po raz pierwszy, zimą, człowiek
przekroczył barierę 8 tysięcy metrów. Z uwagi na załamanie pogody musieli się wycofać ze zdobycia szczytu. W roku 1985
Maciej Pawlikowski i Maciej Berbeka , przy udziale Jerzego Kukuczki i Andrzeja Heinricha, zimą. zdobywają Czo Oyu (8l53m).
Zima w Himalajach to huraganowe wiatry i mrozy do minus 50 stopni. Andrzej należał do czasów, kiedy kanonem alpinizmu i
himalaizmu była przyjaźń i lina. Wysoko w górach, w trakcie wspinaczki, wszystko dzieje się zwykle bardzo szybko i nie
ma czasu na zastanawianie się. Czasami trzeba przegrać, żeby nabrać dystansu do sukcesów. Romantyczne czasy Heinricha i
jego kolegów już nie wrócą. (...)
Wszystko skończyło się 27 maja 1989 roku, kiedy o godzinie 7.40 rano ruszyła lawina.
Andrzej trzy razy przymierzał się do zdobycia tej Góry i to z jego inicjatywy wyszli z bazy naprzeciw kolegom, wracającym
ze szczytu. Z własnej woli, nie musieli. Do tej pory góra Khumbu nie oddala swoich ofiar i do dziś leżą gdzieś tam pod
lodem, na przełęczy Lho La. na wysokości około 6 tysięcy metrów. Ryszard Pawłowski, ośmiokrotny pogromca ośmiotysięczników,
mówi, że pasja jest silniejsza od rozsądku, ale w górach trzeba jeszcze mieć szczęście... (...)
Było to na lotnisku
Szremietiewo II. Położone na północ od Moskwy, na terenach dawnych majątków Szeremietiewych, jest lotniskiem, na którym
lądują i startują samoloty z zachodu. Duże, przestronne, solidnie zbudowane przez Niemców czy Francuzów. Czasami
uciążliwe z uwagi na przesadną wnikliwość celników. Poza tym w ogóle Europa. Może jeszcze trochę trudno dostać się do
miasta, bo jedzie się ponad pół godziny taksówką, a taksiarze ceny mają powyżej poziomu światowego, nawet jak dojedziesz
tylko do najbardziej na północ wysuniętej stacji metra.
Andrzeja spotkałem w sali odlotów, gdzieś tak pod koniec lat
osiemdziesiątch. w restauracji przy barze.
Była mgła, loty odwołali i trzeba było czekać na lotnisku, aż zmienią się
warunki atmosferyczne i będzie można latać. Pasażerowie z mojego lotu byli poirytowani, bo nic nie wiedzieli, a faceci
z biura LOT-u na VI piętrze nie chcieli się pokazać, no bo lepiej udawać, że jak nie ma lotów, to jest to problem
pasażera, a nie biura linii lotniczej. Większe zrozumienie wykazywali Rosjanie, obiecując nam, że jak tylko wznowią
loty, to wsadzą nas na raty do samolotów lecących na zachód i mających międzylądowania w Warszawie. Bardzo nas to
urządzało, bo było tuż przed świętami Bożego Narodzenia.
Andrzeja nie widziałem mnóstwo łat, ostatni raz chyba w
Bibliotece Jagiellońskiej. gdy jeszcze byliśmy na studiach. Pamiętam, był jakiś taki speszony i całkiem nie pasował do tej
biblioteki. On. wielki szaman, człowiek gór wysokich, gór zresztą najwyższych i biblioteka... . Gdy zapytałem, co on
właściwie robi w tej bibliotece, speszony próbował mnie objaśniać, że musi zrobić jakiś porządek w swoich sprawach, bo
u niego na uczelni, w dziekanacie, taki jest bałagan, że on, który jednak rzadko bywa, z racji gór, na uczelni, to
właściwie, na skutek tego właśnie bałaganu on nie wie, na którym jest roku. Nigdy go już więcej nie widziałem, aż do
tego Szeremietiewa.
Na lotnisku nastrój był senny i nawet komunikaty dostrajały się do tej senności.(...) W restauracji,
przy barze, stado mocno spalonych słońcem i kolorowo ubranych facetów popijało piwo, a niektórzy zalegli, w pozycji
horyzontalnej, przysypiając pod oknem. Wkoło kręciła się telewizja i dziennikarze robili wywiady. Towarzystwo było
różnojęzyczne z przewagą angielskiego, ale w pewnym momencie usłyszałem także polski. Wyglądali egzotycznie, na jakichś
himalaistów albo grotołazów, chociaż raczej na ludzi gór.
-Jest z wami Andrzej, znaczy Zyga? Pytam jednego kudłatego w
kolorowej apaszce i pstrokatym swetrze.
-Tak, proszę bardzo, popija w barze.
Przy barze, w kraciastej koszuli, kudłaty, zarośnięty, w pstrokatej apaszce siedział On, długa lebiega, i
popijał piwo. Podchodzę i widzę, że ten kudłaty mnie poznaje. Cieszę się, bo zawsze się lubiliśmy i dobrze rozumieli.
-Andrzeju, co Ty tu właściwie robisz?
-Jak to co, wracam do domu, gdy tylko zaczną latać samoloty.
-Skąd wracasz?
-Z Himalajów.
Całe Gimnazjum byliśmy w jednej klasie. Na zawsze zapamiętałem, jak Andrzej, najlepszy skoczek narciarski szkoły,
wdrapywał się na szafę z pomocami lekcyjnymi, pochylał się do przodu, zastygał w pozycji Marusarza i zwalał się na
dół, przyklękając na jedną nogę wzorowym telemarkiem. A mały, rudy i piegowaty Mrowiec latał koło niego i ciągle
go zaczepiał. Andrzej gonił go po korytarzu, ale nigdy go nie bił. Wszyscy zdecydowanie lubili Andrzeja, jedynie
Mrowiec nie lubił Heinricha, bo tak na niego wołał, właśnie po nazwisku, albo go przezywał. Takiego poczciwca, hałaburdy
i saławiły nie można było nie lubić. Tylko Andrzej wchodził na szafę i udawał Marusarza. Zresztą, nie musiał udawać,
był najlepszym skoczkiem w całym miasteczku i na pewno najodważniejszym. On już wtedy musiał mieć przesuniętą
tolerancję na zagrożenie i strach. On się po prostu nie bał. Ta skocznia, z której chłopaki skakali, była sztuczną
konstrukcją, bardzo chwiejną, na którą wdrapać się było sporą odwagą, a skakało się około 25-30 metrów, spadając po prawie
pionowym zeskoku na zupełnie poziomy wyjazd. Wyobrażasz sobie taki numer? Ustanie po takim skoku było już sztuką nie lada.
Większość śmiałków w tym właśnie miejscu kończyła zawody, sponiewierana i wbita w śnieg. Andrzej jechał dalej, ale nie za
daleko.
Skocznia stała na trójkątnym cyplu, na stoku, gdzie Soła łączy się z Koszarawą i na środku wyjazdu spod skoczni
rosła wielka topola. Gdy mijałeś topolę z lewej strony, to wpadałeś do Soły, a jak z prawej, to do Koszarawy. Nie było
sytuacji pośrednich. Woda w obu górskich rzekach była bardzo zimna i była to nagroda nic do wyminięcia za sukces w skoku.
Czasami, gdy były duże mrozy,
kończyło to się na sucho, bo rzeki pokrywały się lodem. W sprawie odwagi to nieraz się zastanawiałem, że z jednej strony,
gdyby nie kilka zaniechań albo przesadnej ostrożności, to byłbym w całkiem innym miejscu i na innej drodze, albo z drugiej
strony, gdyby nie ten, co go mam gdzieś tam w środku, więc gdyby nie to, że w decydujących momentach nie trzymał mnie
zdecydowanie za twarz, to miałem kilka okazji na złamanie karku i zawsze na czas się cofnąłem albo zatrzymałem. Nie
próbuję tego przemyśliwać do końca, bo jest to niemożliwe. Wiem, jest coś takiego, co każe przypuszczać, że decydujący
moment w życiu, te zasadnicze szanse na zmianę kierunku, na zmianę w ogóle, trwają czasami ułamek sekundy i są bardzo
ulotne, a potem wydają się decydującą szansą, która uciekła, bo się właśnie zagapiłeś i sobie myślisz wtedy, czy jest
może coś takiego jak los, jak determinizm, siła wyższa, jak to jest z tą twoją wolną wolą, że może jest ktoś albo coś,
co decyduje o całokształcie, a ty jesteś tylko pyłkiem... . Oczywiście, rozum przywołuje cię do porządku, bo jeśli
jesteś odpowiedzialny, to nie będziesz szukał winy u kogo innego albo gdzie indziej.
Czasami, gdy graliśmy w piłkę albo
w siatkówkę, to zostawałem u Andrzeja i spałem obok dużej szafy, w łóżku, nad którym zawsze z tej szafy zwisał rower
i ciągle się bałem, że spadnie mi na łeb, a Andrzej mnie stale zapewniał, że on jeszcze nigdy nie spadł i nijak ten
diabelec nie chciał zrozumieć, że nie chciałem być tym pierwszym, który będzie miał rozkwaszony nos przez ten rower.
Za którymś razem umówiliśmy się na wczesnoranny wyjazd na narty i znowu spałem u niego koło szafy, pod tym rowerem,
i nad ranem, żeby zdążyć na pociąg, przed świtem wyszliśmy z domu. Droga szła w pewnym momencie w dół obok cmentarza
i wtedy przypięliśmy narty, żeby ten kawałek zjechać. Była odwilż i jak jechaliśmy z góry, to strasznie hałasowaliśmy,
bo na drodze były kamienie. Narty wtedy nie były kosztowne, ot, zwykłe drewniaki, więc nart nam nie było szkoda. Z
dołu ludzie szli z nocnej zmany i ten gwałtownie
zbliżający się hałas od cmentarza tak ich wystraszył, że niewiele myśląc, rzucili się, w górę przez pola, do ucieczki.
Kiedy już byliśmy na dole i oni stwierdzili, że to tylko dwóch gówniarzy na nartach, było im bardzo wstyd i wcale na nas
nie patrzyli, kiedy koło nich przejeżdżaliśmy. Jak się zorientowaliśmy, jakiego napędziliśmy im stracha, śmialiśmy się
przez dwa dni.
Z Andrzejem był jeszcze jeden numer. W X klasie, w kilka osób wybraliśmy się na Babią Górę Z Huciska przez
Markowe Szczawiny. Tam wtedy była też jego siostra Krystyna. Ze schroniska, w kierunku szczytu, wyszliśmy przed świtem,
żeby na szczyt zdążyć przed wschodem słońca. Zabrał się wtedy z nami jeszcze jeden młody człowiek.
Kiedy wyszliśmy, powyżej
kosówki, złapała nas burza. W lesie było bardzo gorąco, pamiętam, że byłem w szortach i w koszulce z krótkim rękawem.
Chłopcy w tym wieku nie cofają się w takich sytuacjach, nawet jak odwaga jest najzwyklejszą głupotą. Tak też było właśnie
wtedy. Przez całą drogę na górę szalała śnieżyca i wiał silny wiatr. Zmarzłem - pamiętam -na kość. Wiatr wiał cały czas
z lewej strony. Później przez wiele lat bolały mnie zęby z lewej strony, bo właśnie z tej strony przez cały czas wiało.
Zawsze, jak bolały mnie te zęby i miałem temperaturę, to miałem nieodpartą ochotę wkładać lewą stronę twarzy do pieca.
Na szczycie zaczęły walić pioruny. Niebo rzygało ogniem i strasznym, nieustannym hukiem. Strażnicy graniczni mieli na
szczęście jamę przykrytą blachą i to okazało się naszym zbawieniem. W jamie okazało się, w tym strasznym huku i wyciu
wiatru, przy śnieżnej zadymie, że młody człowiek, nasz nowy kolega, jest księdzem i jak tylko wpadliśmy do tej jamy pod
blachę, zarządził spowiedź, grzechów odpuszczenie i ostatnie namaszczenie. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że przecież
jeden z tych piorunów jak walnie w tę blachę, to będzie po nas. Blacha chroniła nas tylko przed deszczem. W tym całym huku i morzu ognia
nic się nie rozumieliśmy, ale pojmowaliśmy i czuliśmy sytuację. Nie
było czas na żadne bohaterstwo. Byliśmy na śmierć przerażoną kupą szczunerii.
Epizod z udziałem księdza, naszego
starszego kolegi,
był w tamtych warunkach czymś naturalnym, przynależnym sekwencji tych bardzo niespodziewanych i groźnych zdarzeń. Przedtem
i potem, znaczy po tym, co było na szczycie, był przez cały czas całkiem takim samym jak my chłopakiem, tylko nieco
starszym, no i tyle, że księdzem, niczym się nie wyróżniał.
Po zakończeniu burzy wykonaliśmy powrót Akademicką Percią, a
raczej zjazd na siedzeniach w tempie nie notowanym w dziejach himalaizmu babiogórskiego. Sam pamiętam, że potem długo
leczyłem rany na pośladkach. Andrzej, przyszły zdobywca Himalajów, miał na biodrze ranę do kości, w czym zorientował się
dopiero w schronisku.
Jak już było po wszystkim, na dole, jeden z chłopaków, Zdzichu, dostał na pamiątkę od naszego
starszego kolegi księdza małą książeczkę z dedykacją. Podpisane było: Karol Wojtyła.
Po tym spotkaniu w Jagiellonce
widziałem Andrzeja jeszcze kiedyś na nartach na Goryczkowej i to było wszystko. Czasem czytałem o nim w gazetach, aż do
tego ostatniego razu. kiedy podali wiadomość o lawinie, pod którą On został.
A wtedy na Szeremietiewie zjedliśmy razem
kolację, wypiliśmy butelkę wina albo może piwa, jacyś dziennikarze robili z nim wywiady, filmowali go dla telewizji,
rozmawiał z nim jakiś moskiewski himalaista, ale był to tylko taki szum, całkiem bez znaczenia.
Dlaczego?
Wtedy, po tej
kolacji, zapytał mnie, jak mi się żyje, więc ja o rodzinie i o pracy, a potem, co robię w Moskwie, że stypendium, że piszę
pracę na Uniwersytecie, że, jak mi się udaje, to staram się jak najczęściej jeździć do domu, chociaż były w tym
ograniczenia.
I wtedy, jak ja już wszystko opowiedziałem, przyszła kolej na niego. Zaczął tak na luzie, tak jak przed
chwilą w wywiadzie dla telewizji, że on, człowiek gór, ciągle na coś się wspina, raz tu raz tam i ciągle gdzieś jedzie
albo skądś wraca, i ciągle ściga go telewizja i dziennikarze. Właściwie to ciągle musi robić za gwiazdę. W sumie jednak
to całe jego życie to jes tam, u góry, bo np. teraz, no, teraz, to owszem, wraca, ale tylko po to, żeby się dogadać z
następną grupą w sprawie następnego wyjazdu, w następne góry. To pochłania mu wszystko.
Oprócz gór nie ma nic bardziej ważnego.
Jak byliśmy chłopcami, to był bardzo świetnym kolegą, ale nie był specjalnie sprawny. Był wytrzymały i odważny.
Nie interesowały go dziewczyny. Nie interesowała go szybkość. Jak robiliśmy razem prawo jazdy i dokazywaliśmy na motorach,
to on na to patrzył obojętnie. Nie chciał z nami grać w piłkę, natomiast był świetny w siatkówkę, miał jakiś dryg do tej gry.
I na tej naszej skoczni po Grojcem był jedynym, który się nie bał i po wyjściu z progu miał na chwilę sylwetkę Marusarza,
jak wiele razy widzieliśmy przy jego skokach z szafy. Przy zjeździe z zeskoku i minięciu topoli wpadł czasami do Soły, a
czasami do Koszarawy. To nie miało żadnego znaczenia. Ten cholerny kamikadze nie bał się nic a nic. Przecież mógł
przerobić się na marmoladę w zderzeniu z topolą. Nieraz się dziwiłem, że zawsze mu się udawało minąć to cholerne drzewo.
Sam czasami zjeżdżałem spod progu, więc na tej diabelnej stromiznie, to mi się wydawało, że jak spadnę na to równe, to
pęd wbije mnie w ziemię i w tej dziurze zostanę. Ale na strach nie było czasu, bo przed nosem wyrastała ta bardzo gruba
topola, która przesłaniała wszystko i właściwie nigdy nie mogłem pojąć, jak mi się udawało ją minąć i nigdy nie wiedziałem
z góry, w jakiej rzece wyląduję. Na samą myśl jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki. On nie miał takich problemów, a
przecież skakał z samej góry tej sakramenckiej, chybotliwej i malutkiej platformy.
Na Szeremietiewie, potem, już po
północy, kiedy wiadomo było, że będziemy czekać do rana. powiedział, że bardo cieszy się, że się spotkaliśmy, że może
powspominać tamte czasy, kiedy byliśmy chłopakami. Ale to było tylko chwilowym tłem do przyjemnych wspomnień. Miało się
liczyć całkiem co innego.
Ten twardy facet, to był przez cały czas ten delikatny chłopak, uzależniony od czegoś, co
zabrało mu wszystko. I nie jest tu ważne, czy mu zabrało, czy on dał sobie zabrać na własne życzenie. I to coś popchnęło
go na te największe na świecie kupy skał i kamieni. To było to. co już wtedy kazało mu skakać z szafy czy z tej cholernej
skoczni.
-Nie wiem, czy Cię jeszcze kiedyś zobaczę... I się zamyślił. Właściwie to ciągle mi się zdaje, że niektórych bliskich
ludzi już nigdy nie zobaczę.
-Dlaczego tak ci się wydaje? - zapytałem.
-Dla mnie, że mi się coś wydaje, albo że coś czuję,
przeczuwam, to normalka. Tam wysoko, jak wisisz na ścianie skrajnie wyczerpany, bez czucia w palcach, to nieraz mi się
wydaje, że coś albo kogoś słyszę, że z kimś rozmawiam albo że ktoś jest obok mnie. To jest tak, że równocześnie mi się
wydaje i również równocześnie wiem, że tak nie jest i że mi się tylko wydaje, jak we śnie, kiedy ci się śni coś głupiego i
Ty jakby wiesz, że to jest coś niemożliwego, a jednak ci się śni.
Ale wiesz..., tu chodzi o sytuacje, kiedy drapiesz się do
góry i dochodzisz do momentu, kiedy Ci się wydaje, że droga się skończyła, bo już nie ma o co się zahaczyć, a jak patrzysz w
dół, to tam jest kilkadziesiąt, a czasami kilkaset metrów pionu i praktycznie możesz i musisz iść tylko do góry, a potem
szukać zejścia inną drogą. Mam przerobionych takich sytuacji już kilka, może kilkanaście. Ile razy może mi się udawać?...
Mówił właściwie do siebie, rozmawiał jakby sam z sobą. Przyjedź do mnie - mówię. Poznasz moich, zobaczysz, jak żyjemy.
Roześmiał się. Wiesz, ja już się znam. Co z tego, że przyjadę do Ciebie, pogłaszczę po główkach Twoje dzieciaki, ale na
drugi dzień pójdę na dworzec, kupię bilet na pociąg i tyle mnie zobaczysz. Chyba jestem jakoś naznaczony... . Jak to -
naznaczony? Bardzo poważnie się zdziwiłem. Jest coś, co mnie stale gna w jedną stronę. Nie jest to na pewno diabeł ani
nic takiego, ale jest to jakaś siła, która jest we mnie i jest ode mnie silniejsza. Myślisz, że to On? - zapytałem. Nie,
nie. Ile może rozum i po co jest wiara to ja mniej więcej czuję i wiem. Pamiętasz, ten nasz ksiądz w szkole, jak się z nim spotkaliśmy na plebanii, to on nam wtedy to rozjaśnił. Od tego czasu wiem. Takich ludzi
później w życiu spotkałem może dwóch, może trzech, ale pamiętasz, oprócz niego był wtedy w szkole jeszcze jeden, może
ważniejszy, może po prostu inaczej ważny. Tak, pamiętam, Pan od historii. Tak..., z Nim jestem na zero. Nigdy nic na
Niego nie zwalałem ani o nic Go nie prosiłem. Nie wchodzimy sobie w drogę. Jestem plamką w tle Jego majestatu, Jego
cząstką. Mam swój rozum i wolną wolę. Wierzyć mogę tylko na tyle, na ile obejmuje mój, jakże ułomny - rozum. Nie mogą
wierzyć w coś, co ktoś mi wmówi albo narysuje. Tylko ja odpowiadam za to, co robię, mogę wierzyć tylko na tyle, na ile
jestem w stanie zrozumieć. A tam u góry jest skała, deszcz, śnieg, lód, mróz i wiatr, i nie ma filozofii. Różne trudne
pytania zadają Ci faceci w studiach telewizyjnych albo w różnych wywiadach, bo oni od tego są. Ale wtedy siedzisz sobie
w ciepełku, noga na nogę, a mądrale się wiją, żeby z ciebie coś wydobyć. A przecież te pytania odnoszą się do skrajnie
trudnych sytuacji, kiedy jesteś tam, u góry. Tam..., ten człowiek wiszący nad przepaścią, gnębiony omamami, skrajnie
wyczerpany... Albo na przykład, idąc z kumplem na szczyt, kiedy on słabnie albo się kończy, to Ty tam musisz podjąć
decyzję. Czy zostać do końca i paść razem z nim. czy też uciekać w dół. ratując własne życie. Albo dojść ten kawałek
samemu na górę i zejść samemu, jeśli tamtemu nie będzie się dało pomóc. Oczywiście, jest pytanie, czy słaby może być
winien, ale inna jest odpowiedź na to tutaj, a inna tam. T to nie jest żaden relatywizm, bo tam u góry okazuje się, że
ten drugi, to on chciał wejść, bo liczył, że to ty, jako ten silniejszy, mu pomożesz... . A tam jest tak. że temu drugiemu
już się nie da pomóc. Ale to ty musisz podjąć decyzję, żeby go zostawić albo pójść szybciej niż on, bo czujesz, że
opuszczają cię siły albo zaczynasz nie widzieć na oczy i atakują cię omamy. Na dole, potem, przepytują cię różne mądrale
na różne okoliczności i chcą ci wymierzyć, na ile jesteś winny. Ale tam u góry, ten, kto podejmuje tę decyzję, w warunkach zupełnie
ekstremalnych, to on jest nie w pełni poczytalny. Andrzeju, a może to jest właśnie ta prawda? Patrzył na mnie w sposób,
jaki patrzy człowiek, który, w tym momencie, genialnie i mistyczno-metafizycznie, przenika ciebie i wszystko rozumie.
Nawet nie zapytał, jak ja to rozumiem. Nic nie mówił. Ja wiem, ze prawdy nie ma. ale może tą prawdą, której nie ma, jest
to, co masz w środku i co cię odegnało od życia i zagnało do tych cholernych kamienistych i
sklanych rumowisk? Dalej nic nie mówił. Patrzył przeze mnie gdzieś tam, w nieskończoność, w jakiś tylko sobie znany wymiar.
Tak. stamtąd się trudno wraca. Za którymś razem potknę się albo pośliznę, zdmuchnie mnie lawina albo pożrą mnie te stwory,
co tam czekają na mnie u góry. Na razie się udaje. Andrzej, ale ty przecież jesteś rozsądny, ostrożny i odpowiedzialny i
raczej unikasz ryzyka. Mówią, że nigdy się nie odmroziłeś. Patrzył na mnie i śmiał się całkiem bestrosko, ale jak to nie
raz bywało w szkole, kiedy byliśmy chłopakami. Może ja jestem nieodmrażalny?... Rano polecieliśmy samolotem belgijskim,
który na trasie do Brukseli miał międzylądowanie w Warszawie. Załatwił to nam Rosjanin w sobolowej czapce i o
wdzięku misia Jogi. Byłem cały tąpnięty po tym spotkaniu, a ten miś sprowadził nas na ziemię. Wieczorem obiecał, że
załatwi i załatwił, a nie jest to reguła w tej ogromnej krainie rzadkich misiów Jogi, całkiem od nas niedalekiej. Z
Andrzejem nigdy już się nie spotkaliśmy, ale myślę o nim często. On już wtedy wiedział, że tak musi być. Tak, Andrzeju,
zostałeś na zawsze w naszej pamięci. Rację miała Pani Profesor Puszy -ńska od łaciny: Non omnis moriar... Kiedy 27 maja
1989 roku o godzinie 7.40 w szóstkę schodzili z przełęczy Lho La w kierunku bazy, góra Khumbu ruszyła. Około 13.00
Andrzej Marciniak przekazuje radiową wiadomość o zejściu lawiny, w której zginęli: Mirosław Falco Dąsal. Mirosław
Gardzielewski, Andrzej Zygmunt Heinrich i Wacław Otręba. 28 maja umiera Gienek Chrobak. Przedtem złamał nogę i,
odciągnięty przez Marciniaka z lawiniska, nie przeżył nocy. W roku 1980 był o 200 metrów od szczytu i musiał się
cofnąć. 30 lat w górach z liną na plecach... . On, najstarszy, kierownik wyprawy i nowicjusz w Himalajach. Andrzej
Marciniak poskromili Górę Gór, ale zapłacić musiał on. Najmłodszy tylko cudem uniknął najwyższej ceny. 50 maja z
Kathmandu wyrusza ekipa ratunkowa kierowana prez Artura Heizera. 1 czerwca Artur i ratownicy docierają do Andrzeja
Marciniaka, ratując mu życie. Możliwa była tylko droga od strony lodowca Rongbu, bo nikt nie był w stanie pospieszyć
z pomocą ze strony bazy w
kierunku obozu numer jeden z uwagi na schodzące lawiny. Nieoceniona okazała się pomoc młodego Szerpy, który świetnie
znał drogę od strony lodowca Rongbu w kierunku przełęczy Lho La, co dla Polaków miało znaczenie kluczowe. Marciniak
miał również tylko jedną szansę, którą udało mu się wykorzystać. Musiał zejść z miejsca tragedii do obozu numer
jeden i odszukać pozostawiony namiot, co było o tyle trudne, że na skutek błądzenia w zaspach śniegu i we mgle bez
okularów zaczął tracić wzrok, a kiedy natrafił na namiot, to wystawał ze śniegu tylko jego wierzchołek. W zderzeniu
z lawiną Marciniak traci pięć zębów, boli go okaleczona szczęka i cała poturbowana głowa, ma obolały kręgosłup,
ale ocalił życie. 27 marca założyli pierwsze poręczówki na zboczach Khumbutse, 1 kwietnia pierwszy obóz na szerokiej,
dwukilometrowej przełęczy Lho La zakładają Gienek Chrobak i Andrzej Marciniak. Do obozu numer jeden należało wtargać
wyposażenie dla pozostałych pięciu obozów. Wielokrotnie trzeba było pokonać tę trasę, żeby wnieść z bazy namioty, śpiwory,
maszynki do gotowania jedzenia, liny, aluminiowe szable do mocowania lin w miękkim śniegu. Całą robotę musieli wykonać
Polacy, bo membersi z zachodu, członkowie wyprawy, tak ich nazywają Szerpowie, mieli za słabą kondycję albo padli ofiarą
wirusa Khumbu, czyli lokalnej odmiany grypy, która dziesiątkowała wspinaczy, skazując ich na końskie dawki antybiotyków. Pięć
dni trwało dochodzenie do miejsca, w którym stanął obóz na przełęczy Lho La. Bez zaliczenia przełęczy Lho La nie można się
było poddać egzaminowi z najwyższej góry świata. 4 kwietnia Mirek Falco Dąsal i Artur Hajzer zakładają drugi obóz. Po
założeniu obozu Hajzer dołącza do międzynarodowej wyprawy Reinholda Messnera, której celem było Lhotse. 14 kwietnia trzeci
obóz zakładają Gardzielewski, Dąsal, Otręba. Obóz w postaci pomarańczowej "turni" staje na wysokości 7.200 metrów w miejscu
bezpiecznym, ale bardzo wietrznym. Pół biedy, kiedy wiało od Lhotse, gorzej, gdy powiało od strony Rongbuku, to namiot wciskało w skałę
i nie było mowy o wyjściu na zewnątrz. 21 kwietnia Heinrich i Chrobak zakładają ,,czwórkę". Staje na wysokości 7.500 metrów,
w miejscu, gdzie Zachodnie Ramię rozszerza się i przechodzi w kopułę szczytową. Miejsce jest szczególnie wietrzne.
Po założeniu obozu Heinrich i Chrobak wracają do bazy, po tygodniowym pobycie w górach, w znakomitej formie, co odnotował
Marek Roslan, bazowy lekarz. 11 maja ten sam zespół stawia obóz piąty na wysokości 8.000 metrów, na progu Kuluaru Hombeina.
Długo trwało, zanim ta sztuka się udała. Cały czas walczyli z wiatrem i wielokrotnie podchodzili do czwórki, ale
musieli się cofać. Obóz numer pięć to był namiot, cały czas wystawiony na wiatry, przyciśnięty do zbocza, jedną
krawędzią zahaczał o krawędź przepaści. Stawiając go, "dziadkowie'' Heinrich i Chrobak dali dowód hartu i dojrzałości. 18
maja do ataku szczytowego przymierzają się Andrzej Marciniak i kanadyjczyk Nick Cienski, ale Nick, ubierając się koło
namiotu, bo w środku było za mało miejsca, gubi skorupę koflacha, co eliminuje go z dalszej drogi. Skorupa buta poleciała
w dół, a z nią szansa na atak na szczyt. 21 maja Dąsał i Gardzielewski poręczują drogę powyżej "piątki'", ale z
powodu braku tlenu rezygnują z ataku na szczyt. Z ataku na szczyt rezygnuje również Heinrich, bo zdrętwiała mu
lewa dłoń, co uznał za symptom jakiegoś zachwiania w układzie krążenia. Zresztą przedtem sprowadzili z wysokości
nieco powyżej ośmiu tysięcy Meksykanina Carlosa. który usiłował bez sprzętu i obciążenia zaatakować Szczyt w stylu
alpejskim. Możliwie szybko na szczyt i z powrotem. Góra go odepchnęła. W kiepskim stanie sprowadzili go w dół
Chrobak i Heinrich. Dla Zygi, na wysokości ośmiu tysięcy metrów takich objawów jak drętwienie lewej dłoni po
morderczym wysiłku ze sprowadzeniem Carlosa, nie wolno było lekceważyć. W tym towarzystwie młodych "ścigantów"
Andrzej, rocznik 1937, i Chrobak byli już ,,dziadkami".
24 maja szczyt zdobywają Chrobak i Marciniak. Było nielekko i ciężki był powrót ze szczytu. Wracali w szóstkę spięci
jedną liną. Ocalał tylko jeden. Byli już tak blisko bazy. Byli jednymi z najlepszych na świecie. Heinrich i Wacław
Otręba wyszli z bazy na przełęcz Lho La, żeby pomóc kolegom. Nie musieli tego robić. Inicjatorem był Zyga, któremu
nigdy nie było dość wspinaczki. Chcieli przetrzeć kolegom drogę na zboczach Khumbutse i pomóc w znoszeniu sprzętu.
Obaj Mirkowie czekali już na przełęczy, żeby pomóc w zejściu Gienkowi i Andrzejowi. Zyga i Wacek Otręba wyszli z
bazy w ostatni wieczór, żeby dotrzeć na przełęcz i pomóc w zejściu kolegom. Chcieli spotkać się z nimi jeszcze
tam na górze i nacieszyć się sukcesem. Zyga miał na koncie już trzykrotne zmagania z tą największą z gór. W
piątek wieczorem trzy zespoły spotkały się w jedynce. Czuli się, jakby już byli w bazie. Tyle razy z tego
miejsca rozpoczynali marsz w kierunku szczytu. Jeszcze tylko forsowne podejście pod Khumbutse i już widać
namioty bazy. Wyszli wcześnie rano, ale na przełęczy szalała śnieżyca. Mgła i śnieżyca uniemożliwiały wyszukiwanie
traserów, czyli trójkątnych chorągiewek na tyczkach wyznaczjących drogę. Zasypał je śnieg. Normalnie przełęcz
pokonywało się W półtorej godziny, a Oni już błądzili pięć godzin. Tyko przypadkiem trafili na żleb
prowadzący na grań Khumbutse. Do grani brakowało pięćdziesiąt metrów. Prowadził Wacek na zmianę z
Mirkiem, kiedy góra ruszyła. A potem, kiedy Andrzej pod dyktando Marka Roslana z bazy usiłował
reanimować Otrębę i Zygę, już było wiadomo, że góra nie da sobie odebrać ofiar. Chrobak ze
złamaną nogą nie przeżył nocy. Następnie lawiny przypieczętowały ich los. Cztery dni czekał na
grani Marciniak, najpierw oślepły, wycieńczony i gnębiony omamami, a kiedy skończyło się jedzenie
i zapasy gazu, zdecydowany schodzić - zanim usłyszał głosy Heizera i kolegów. Przedtem trzy przekazywane mu
terminy dotarcia kolegów okazały się złudne. Pomoc wydawała się mało realna przede wszystkim z powodu pogody.
Ciągle wiało. Dwa razy dziennie brał łopatę i odkopywał namiot, chroniąc się przed zasypaniem i uduszeniem. Na
szczęście wracał wzrok.
Pięciu pozostało. Zostali tam i do dziś leżą pod szczytem góry Khumbu na przełęczy Lho
La na wysokości około 6000 metrów, gdzieś tam pod śniegiem i lodem. Lodowiec Khumbu rzadko oddaje swoje ofiary.
Polscy alpiniści pojechali w listopadzie 1989 na miejsce tragedii, żeby zabrać ciała ofiar, ale lawiny i
opady śniegu na tyle zmieniły topografię miejsca tragedii, że odzyskanie ofiar okazało się niemożliwe.
Grupa ratowników, wśród której był również brat Zygi, Stefan, ratownik GOPR, zostawiła przytwierdzoną do
skały lodowca jedną tablicę pamiątkową na przełęczy Kalapatar, w pobliżu Everest Base Camp, i drugą na
lodowcu Rongbuk w pobliżu miejsca tragedii.