Moje wspomnienia o Andrzeju Heinrichu

Leszek Plewicki



    Wiele razy, jeszcze przed „tym” majem myślałem, co zrobić, żeby nie wszystko zginęło w zapomnieniu. Wiadomo, że Andrzej zostawił mnóstwo przeźroczy i wiele porządnych notatek. Ale ja nie czułem się na siłach, żeby naciskać, prosić i zrobić coś z tego dla siebie i dla innych.

Czas leci, pamięć marnieje...

Wielu ludzi chciałoby opisywać heroiczne czyny, osiągnięcia, przygody. Chciałbym wspomnieć tylko tutaj epizodów z życia współtwórcy osiągnięć polskiego himalaizmu, który był oprócz wszystkiego wyjątkowym człowiekiem i przyjacielem.

Przed Księżówką...      







    LIPIEC 1956. Jesteśmy na obozie kondycyjnym LZS (Ludowe Zespoły Sportowe), po raz pierwszy za granicš. Jest z nami trener "Dziadek"-Rumek i główny "sprawca" imprezy Pani Maria Heinrich (mama Andrzeja), posiadaczka Karty Turystycznej. Ta karta w owych czasach dawała możliwość przekroczenia granicy 22-osobowej grupie.
    To tylko tydzień. Jest nas grupa chętnych do wysiłku i poznawania. Myślę, że dla Andrzeja to była pierwsza turystyczna wyprawa w Tatry. Jak na debiut było nieźle: w ciągu tygodnia przekroczyliśmy trzy razy główną grań Tatr i weszliśmy na Gierlach. Wieczór ognisko i tak co dzień… No i jeden dzień handlowy (konieczne zakupy, szczególnie atrakcyjnego wówczas czechosłowackiego obuwia sportowego). Tylko w jednym nie dopełniliśmy obietnicy danej „Dziadkowi” – weszliśmy
i zeszliśmy tą samą drogą, Próbą Batyżowiecką. Już w Polsce poszliśmy
z Łysej Polany na nogach do Murzasichla, do mojego rodzinnego domu, gdzie nas noc dopadła. Wydaje mi się, że Andrzej (dostał się akurat na studia) poszedł w góry dalej i jakiś czas zajmował z kolegami Kolebę Buczynową (nie za bardzo pamiętam, z kim, nie byli to chyba chłopcy z LZS-u, ale zawieranie znajomości nie szło mu nigdy trudno). Myślę, że wtedy bakcyl gór wysokich został połknięty.


Gierlach 23.07.1956. Od dołu od lewej: L.Plewicki, S. Mrugała, J. Galica, Jaśka z Chrzanowa, K. Heinrich, S. Majerczyk. Z tyłu od lewej trzech Czechów z Moraw i Andrzej Heinrich



    SKAŁKI. W nowym roku akademickim – nie pamiętam z czyjej inspiracji – Andrzej zapisał się na kurs wspinaczkowy. To były niedzielne wyjazdy, doliny Bolechowicka, Karniowicka, Kobylańska. Stałym partnerem Andrzeja był wtedy Lucek Saduś. Sądzę, że byli najlepszą parą tego kursu. Którejś wiosennej soboty, chyba w maju chłopaki przyjechały w Skałki ·
z dziewczynami. To było pokłosie krakowskich Juwenaliów. Dziewczyny, studentki farmacji, ochrzciłem zaraz Sikorkami i tak już zostało. Nie wiem, kto kogo poderwał w te Juwenalia. Ale jedna z Sikorek, Zosia nosi do dziś nazwisko Andrzeja (po uroczystości w piękne popołudnie u św. Szczepana w Krakowie).

Skałki – to też zawsze była praca: wspinaczka, trening biegowy. Andrzej nie należał do bywalców Skałek, którzy dyskutowaliby, czy leżeliby w słońcu cały dzień. Lepiej służyło mu ciągłe szukanie formy, sprawności fizycznej.
Już po egzaminie kursowym zaczęły się przymiarki do trochę trudniejszych dróg. Wtedy były to Rysy Marynarza, Prawy Okręt, coś tam z prawej strony Wroniej Baszty… Miał wzrost odpowiedni i bardzo długie ręce – sięgał tam, gdzie inni nie dostawali. Nigdy nie był otyły. Najczęściej biwakował przy źródełku pod Księżycowym Kominem, ale pamiętam okres rejonu Okrętu. Nie pamiętam, żeby „latał” w owym czasie.


    LATO 1957, może 58. Księżówka, Hala Gąsienicowa. Jakoś zrobiło się wolne popołudnie, dosyć pustawo, chociaż wszyscy już „po zajęciach”.
W „holu” na dole zabawa z nudów – w salonowca. Paru chłopców, nawet dwie Sikorki też by się włączyły. Wchodzi gazda Strączek, podoba mu się, ofiarowuje swój bacowski kapelusz (do chowania głowy) – no i pierwszy głowę kłaść musi. Andrzej – chudzina – wali przez te „bukowe” portki – gazda pokazuje na roślejszego Władka. I tak parę razy. Aż gazda chyba podgląda i pokazuje Andrzeja i przemawia: „Wy Andrzeju mocie chłopskom renke”. No tak, powiedział, co poczuł.


    ZIMA 1960 lub 61. 24 grudnia Andrzej z partnerem chcą przejść grań Hali Gąsienicowej. Śnieg ciężki, typowa grudniowa pogoda. Szli chyba od wschodu, aby zejść z Granatów. Partner odczuwa, że nogi marzną, buty przemokły. Może taśmy raków na mokrych butach bardziej ściskają
i ukrwienie jest gorsze? W końcu nogi przestają widocznie boleć i dokuczać. Skończyli. Przychodzą do Księżówki, zmordowani, przemoknięci. Przy zdejmowaniu butów partner się ociąga. Zdejmuje buta, noga stuka głucho o podłogę. Drugiego buta rozcinają koledzy nie czekając. Ratują jak umieją. Rano tobogan zwozi partnera do Zakopanego. W szpitalu rokowania nie były dobre-groziła amputacja obu stóp. Andrzej bardzo przejęty, pojechał z tą złą wieścią do rodziny kolegi. Dzięki tej jego akcji i szybkiemu przewiezieniu chorego do Krakowa, stracił on „tylko” po dwa palce u nóg. Jest kaleką, ale poradzi sobie z tym-zobaczy jeszcze Atlas Wysoki, Andy peruwiańskie, jeszcze zwiąże się liną parę razy w Tatrach z innymi partnerami. Dla Andrzeja to był zwrotny punkt: będzie zawsze dbał o to, by się nie odmrozić, co dla innych często wydawało się wręcz śmieszne.


    LATO 1962. Pierwszy wyjazd z Klubu Wysokogórskiego za granicę. Dolomity. Dostałem piękne kartki z widokiem Tre Cime. Po skończonej akcji górskiej jadą z Nyką do Rzymu. Nie będą się tu wspinać. Będą oglądać. Tak będzie w drodze powrotnej z innych wypraw. Świat dla Andrzeja to nie tylko góry liny i raki; są po drodze, choć czasem trzeba zboczyć, miasta stare i ciekawe. Zwykle robi tyle przeźroczy z gór-co z drogi do gór.


    LATO 1966. Klubowa wyprawa w Hindukusz. Pierwszy raz Andrzej stracił w lawinie pod szczytem Noszaka partnera, Jerzego Potockiego, a sam został ranny, co uniemożliwiło mu samodzielne zejście. Po powrocie do Krakowa wycieńczony Andrzej leży w szpitalu przy Trynitarskiej. Szpital ten nie miał wtedy najlepszej opinii. W godzinach odwiedzin przynosiło się „wsparcie żywnościowe”. Pamiętam te gromadki ludzi i Andrzeja, który pochłaniał wszystko, co zostało przyniesione. Myślę, że to była dla Niego ta milsza część tej wyprawy. Regenerował się zwykle bardzo szybko.


    PSY. Z końcem lat 70. Andrzej zaczął przywozić z himalajskich wypraw psy. Tutaj tylko parę słów o pierwszym z trzech-Balu. Balu jako szczeniak znalazł schronienie w namiocie i śpiworze Andrzeja w bazie pod Everestem. Piękny czarny pies o wdzięcznym pysku labradora, duszy szerpańskiej, z charakterem, został przywieziony już podrośnięty. Należało go czujnie prowadzać na smyczy, bo nie przepuścił żadnemu większemu od siebie psu. Dla ludzi był niezwykle przyjacielski, choć dobrze pamiętał kolegę Andrzeja, który go wyganiał z namiotu (skąd mały pies mógł wiedzieć, że się nie sika do śpiwora?). Andrzej zabierał go w każdy weekend w Skałki i biegał z nim Dolinkami. Krążyła anegdota wśród skałkowiczów „Andrzej wybiera się w Skałki z Balu. Żona daje mu dwa pakunki -A co to? - pyta Andrzej- to szyneczka dla Balusia, - A to? a to dżem dla Ciebie.”




fot. A. Heinrich


    ROK 1981. Andrzej już parę razy wcześniej skarżył się, że ma kłopoty z fotografowaniem na wyprawach, bo migawki szczególnie drogie i delikatne-zamarzają. W czasie pobytu w NRD upolowałem aparat EXA II o mało skomplikowanej migawce. Nie sądziłem, że zostanie on na zawsze na stokach himalajskich. Po powrocie z wyprawy na Masherbrum z Klubem Górskim, opowiadał o tragedii- podczas przymusowego biwaku w zejściu zamarzli Marek Malatyński i Przemysław Nowacki. Bardzo to przeżył. Schodząc do bazy z tą wiadomością spadł ok. 300 metrów. „Nie wypada Ci nic innego, jak dać na mszę dziękczynną”- skomentowałem.
Myślę, że od tej wyprawy coś się w nim przełamało. Zaangażował się
w Solidarność. Nie opuścił chyba żadnej coczwartkowej patriotycznej mszy w kościele w Mistrzejowicach (w 1989 roku, po śmierci Andrzeja w tymże kościele odsłonięto tablicę upamiętniającą śmierć Jego i Kolegów).
Z podziemia nie raz dostawał unikalne rzeczy, na ogół nie objęte kolportażem. Razem zbieraliśmy te pamiątki i dzieliliśmy między siebie. Wielka szkoda, że tak mało dzieliło go od Niepodległej Polski i nie dane Mu było.. Byłaby to dla niego duża radość. Po 13 grudnia 1981 był zawiedziony Ryszardem Szafirskim (Szafirski szkolił ZOMO-wców, i jak się niedawno okazało mógłby być świadkiem w procesie zw. z wydarzeniami w Kopalni Wujek) i nie dowierzał „nawróceniu” Jagiełły. Pamiętam, jak w tym trudnym dla Niego roku, już zdecydowanie zarażony Solidarnością znosił stan wojenny. Na początek-było to chyba 14 albo 15 grudnia przyszedł
w odwiedziny (mieszkaliśmy niedaleko siebie). Wchodzi do mieszkania, zdejmuje buty, na co moja żona- „Załóż sobie Andrzejku kapcie po Leszku” (byłem jeszcze na strajku, być może zbrojne ramię ówczesnego porządku stało już pod zakładem). Śmiejąc się szczerze domownicy zachowali zdrowy dystans do tego przejęzyczenia.
Na Wigilię władza zezwoliła na trochę luzu. Zosia (żona Andrzeja), musiała skorzystać z łaskawej przepustki, by zająć się chorymi rodzicami. Tak więc, znienacka należało u mnie w domu zwiększyć ilość miejsc przy stole o gości: Marię Heinrich (zwaną przez moje dzieci Babcią Heinrichową)
i Andrzeja… Na szczycie choinki wisiał czerwony, klasyczny już napis Solidarność.




fot. Bogdan Jankowski



    SPOTKANIA. Zazwyczaj spotykaliśmy „z okazji” się u mnie – na moje i mojej żony imieniny oraz u nich- w połowie maja, na połączone imieniny Zosi i Andrzeja. Pierwsza „impreza” w ich nowym mieszkaniu, - były tylko 2 materace dmuchane i taboret. Ale ludzi było pełno, snuły się jak zawsze opowieści i Wolna Europa.


    Rok temu byłem na Akademii Ekonomicznej na wieczorku
z młodzieżą o Andrzeju. Były piękne mowy, wymienione dokonania, nawet przeźrocza zaskoczonych jakby prelegentów. Zabrakło mi obrazu zwykłego, bezpośredniego człowieka, jego prostej, ale też nie oczywistej drogi do gór i wszystkiego, co go uczyniło takim, jakim był.
A był niezwykle skromny i nie przykładał żadnej wagi, jak to się dzisiaj mówi, do kreowania własnego wizerunku. A to był talent i pracowitość. Nie miał w domu siłowni, atlasów, ciężarków i innych cudów. Zawsze nosił w kieszeni krążek gumowy do ściskania, reszta to kondycja poparta treningiem biegowym w Skałkach i na Zakrzówku. Próbował wielu sportów: narciarstwa (włącznie ze skokami), biegów, siatkówki, szybownictwa a także lotniarstwa. Nie wiem, czy wymieniłem wszystko. Miał bardzo sprawny organizm, predyspozycje do dobrej i szybkiej aklimatyzacji w wysokich górach. Kochał chyba wolną przestrzeń. Może góry dawały Mu to co najważniejsze: trudny cel, radosny wysiłek, własną drogę i nieogarniętą, wielopłaszczyznową przestrzeń…
Warto, analizując przebiegi wypraw popatrzeć porównawczo ile godzin spędzał poza bazą, w wyższych obozach lub pomiędzy nimi.
Nie był konfliktowy – chyba dzięki temu brał udział w wielu wyprawach z różnych środowisk. Myślę, że w stosunku do gór –poza sportowym, miał też to przedwojenne spojrzenie naszych zdobywców: Zaruskiego (Jego ojca chrzestnego), Karpińskiego…


…Tyle zostało jeszcze do opowiedzenia, przedyskutowania, powspominania i pooglądania…Mam nadzieję, że wszystkiego tego dokonamy t a m.

Kraków, listopad 2005